Ostatnio obiecałem wpis fundamentalny, więc dzisiejszy taki właśnie będzie. Tematyka na pozór nie wydaje się związana z ogólną tematyką bloga, jednak sprawa jest na tyle istotna (a wiedza na ten temat może jeszcze mniej “popularna” niż wiedza o mechanizmach rynku nieruchomości), że postanowiłem ją opisać w niniejszym wpisie.
Często dywagujemy na temat cen mieszkań, stóp procentowych, dostępności kredytu i innych tego typu rzeczy, tymczasem to są wszystko… pierdoły :) Prawdziwe problemy ukryte są u podstaw całego systemu, o czym właśnie będzie dzisiejszy wpis.
Dla części czytelników przedstawione tu informacje nie będą niczym nowym (pewnie dla tej części, która w ogóle na tym blogu nie znalazła niczego nowego, a czyta nas jedynie z braku ciekawszych rzeczy do roboty ;) jednak mam pewne obawy, że znajdzie się sporo osób, dla których poruszone w tym wpisie tematy będą co najmniej zaskakujące.
Ale do rzeczy…
Jedną z najważniejszych i najbardziej popularnych teorii, które przetaczają się przez większość naszych wpisów jest ta, zgodnie z którą na rynku mieszkaniowym (ale oczywiście nie tylko na nim) “bez kredytu nic by się nie stało, co się stało“.
Przyjrzyjmy się zatem, jak to jest właściwie z tym kredytem. Zobaczymy, skąd bierze się kredyt, kto na tym zarabia (choć to wydaje się oczywiste ;) do czego to wszystko prowadzi i co właściwie można z tym zrobić.
Na początek link do filmu, który powinien być absolutnie niezbędną pozycją dla każdego dorosłego człowieka (brzmi to bardzo poważnie, ale nie ma w tym żadnej przesady). Powinno się go puszczać w szkołach oraz po, albo nawet i przed głównym wydaniem wiadomości na wszystkich stacjach ;) Niespecjalnie byśmy żałowali nawet “zmarnowanego” na to czasu antenowego, kosztem “Tańca z jazdami”, czy innego “Voice of pokemons” ;)
Jeśli ktoś jeszcze nie oglądał, to może sobie obejrzeć po przeczytaniu wpisu, albo przed jego przeczytaniem – trudno powiedzieć, jak będzie lepiej, bo w tym momencie wpis przecież jeszcze nie powstał ;)
Jeśli kogoś zainteresowała ta tematyka, bardzo polecamy także część drugą (w polskiej wersji dostępną akurat w kawałkach):
A teraz przedstawimy wszystko własnymi słowami… ;)
Na początek najważniejsze pytanie, które stawiają także autorzy powyższych filmów – czy wiesz, skąd się biorą pieniądze? Jeśli wiesz, nie musisz dalej czytać (chociaż może i tak warto, bo może dowiesz się czegoś, o czym jeszcze nie wiesz). Jeśli nie wiesz, to niestety musisz czytać dalej ;)
Ludziom wydaje się czasem, że to rząd tworzy pieniądze (przy okazji tej tematyki w dowolnych “wiadomościach” telewizyjnych zawsze widzimy piękne sterty banknotów drukowane jakąś magiczną drukarką, albo 5-złotówki wybijane w mennicy). Niektórym się wydaje, że pieniądze tworzy NBP (tu konkurs dla czytelników – proszę powiedzieć, kto jest właścicielem NBP oraz wskazać formalne/prawne uzasadnienie). Niektórzy myślą nieco bardziej abstrakcyjnie… że pieniądze są tworzone przez pracę, tudzież na skutek rozwoju gospodarki (nie wskazując “bezpośredniego” twórcy tych pieniędzy). Jak wiemy (lub nie), wszystkie tego typu teorie są błędne.
O ile od dużej biedy można jakoś tam bronić teorii, że bank centralny tworzy pieniądze (ciągle słyszymy o drukowaniu dolarów przez FED, czy Euro przez EBC), o tyle skala tej działalności jest praktycznie zupełnie nieistotna (o czym przekonamy się w dalszej części wpisu na przykładzie NBP).
Nim jednak zajmiemy się odpowiedzią na nasze kluczowe pytanie (skąd się biorą pieniądze), musimy poznać kilka definicji (definicje są naszego autorstwa, więc można się śmiało do nich przyczepić ;) Definicje te są bardzo proste i bardzo ważne, więc warto je zrozumieć i zapamiętać:
Depozyt – dobro, które deponent (właściciel) składa u depozytariusza (“magazyniera”) z reguły w celu bezpiecznego przechowywania oraz łatwiejszego zarządzania. Depozytariuszem często jest bank lub jakaś inna instytucja zapewniająca ochronę (sejf) lub usługi kasowe (przelewy, płatności itd.).
Istotą klasycznego depozytu (wywodzącą się jeszcze z prawa rzymskiego) jest jego ciągła i natychmiastowa dostępność. Idea ta jest ściśle powiązana z najbardziej naturalnym sposobem przestrzegania depozytu – skoro idę i wpłacam do banku pieniądze, to robię to po to, aby te pieniądze były do mojej dyspozycji w dowolnym czasie, w dowolnej formie (wypłata gotówki z bankomatu, wykonanie przelewu/płatności elektronicznej itd.), a korzystam z usług banku, bo zapewnia on ochronę i dodatkowe usługi (przelewy), których nie jestem w stanie w prosty sposób wykonać za pomocą gotówki.
Rozróżniamy dwa typy depozytów:
Depozyt prawidłowy – dobro oznaczone co do tożsamości (jak to zrozumiale brzmi ;) Z depozytem prawidłowym mamy do czynienia wtedy, kiedy odbierając ów depozyt od depozytariusza otrzymamy dokładnie ten sam obiekt. Najprostszym przykładem jest złożenie depozytu do skrytki w banku – bank nie sprawdza, co mu przekazujemy i na nasze żądanie oddaje nam dokładnie to, co włożyliśmy do skrytki. Dostajemy więc z powrotem dokładnie to, co zdeponowaliśmy.
Depozyt nieprawidłowy – dobro oznaczone co do ilości i jakości (znowu zrozumiale ;) Depozyt nieprawidłowy różni się tym od prawidłowego, że w momencie jego odbioru nie dostajemy dokładnie tego samego obiektu, lecz coś, co jest zgodne co do ilości oraz jakości z tym, co początkowo zdeponowaliśmy. Wynika to z faktu, że sposób przechowywania tego rodzaju depozytów uniemożliwia zwrot dokładnie tego samego obiektu. Najprostszym przykładem depozytu nieprawidłowego jest depozyt pieniężny – jeśli wpłacimy do banku 100 złotych, a potem zechcemy je wypłacić, to dostaniemy też 100 złotych, ale najpewniej będzie to inny banknot niż ten, który pierwotnie przynieśliśmy (rzecz jest jeszcze bardziej oczywista w przypadku wpłat/wypłat elektronicznych). Ponieważ dla nas każde 100 złotych jest równoważne, to nie ma nic złego w tym, że dostaniemy “nieco inne” 100 złotych niż wpłaciliśmy.
Należy jednak pamiętać, że istotą obu typu depozytów jest ich natychmiastowa dostępność dla deponenta (jest to bardzo ważne, bo będziemy do tego faktu wielokrotnie wracać w tym wpisie). Z tej natychmiastowej dostępności (oraz z naturalnego rozumienia depozytu) wynika fakt, że mimo przekazania depozytu depozytariuszowi (bankowi) to deponent (klient) pozostaje właścicielem depozytu. Złożenie depozytu (zarówno prawidłowego jak i nieprawidłowego) nie pociąga za sobą żadnej formy zmiany własności – właścicielem pozostaje deponent.
Ponieważ depozytariusz przyjmuje depozyty i zapewnia im ochronę (oraz często dodatkowe usługi typu realizacja płatności), to oczywistym jest, że należy mu się za to wynagrodzenie.
Pożyczka – przekazanie dobra, należącego do jednej strony transakcji (pożyczkodawca), w celu użycia przez drugą stronę transakcji (pożyczkobiorcę) – dobro to musi zostać zwrócone w czasie określonym w umowie pożyczki. Pożyczka jest co do zasady różnym pojęciem od depozytu, ponieważ pierwotny właściciel dobra traci jego natychmiastową dostępność (możliwość rozporządzania) na czas określony w umowie na rzecz drugiej strony transakcji. Przykładowo – jeśli pożyczę sąsiadowi 100 złotych i umówię się z nim, że odda mi te 100 złotych za tydzień, to w ciągu tego tygodnia owe 100 złotych jest dla mnie niedostępne, bo dostępne jest dla mojego sąsiada. W przypadku depozytu rzecz ma się zgoła inaczej – jeśli złożę depozyt u sąsiada w wysokości 100 złotych zgodnie z tradycyjną definicją (ciągła dostępność), bo drzwi do jego mieszkania mają lepsze zamki niż do mojego, to owe 100 złotych ciągle jest dla mnie dostępne – mogę w każdej chwili iść i odebrać je sąsiadowi. Jednocześnie sąsiad nie może korzystać ze zdeponowanych u niego 100 złotych, bo inaczej łamałby podstawową zasadę naszej umowy, czyli możliwość odebrania przeze mnie depozytu w dowolnym momencie.
Jak widzimy, w przypadku depozytu prawo do zarządzania/dysponowania nim pozostaje przy pierwotnym właścicielu, tymczasem w przypadku pożyczki prawo do dysponowania dobrem przechodzi (na z góry określony czas) na pożyczkobiorcę.
Pieniądz – dobro uznawane za środek wymiany gospodarczej, w którym wyrażona jest wartość rzeczywistych dóbr podlegających wymianie. Pieniądz umożliwia porównywanie wartości dóbr, których w inny sposób praktycznie nie dałoby się porównać (ile worków pszenicy warte jest leczenie kanałowe zęba? ;) Pochodną funkcją umożliwiania wymiany handlowej jest zachowywanie wartości przez pieniądz w czasie (co pozwala na dokonanie nie tylko wymiany teraźniejszej, ale także wymiany dzisiejszych dóbr na przyszłe).
Najważniejsze cechy pieniądza:
– powszechnie akceptowany
– trwały
– przenośny
– podzielny
– trudny do podrobienia
– z ograniczoną podażą
Agregaty pieniężne – miary ilości pieniądza w gospodarce, zgodnie z którymi za pieniądz uznaje się aktywa, które można szybko wymienić na gotówkę (bez zauważalnej utraty wartości). Podstawowych agregatów pieniężnych jest kilka (różnią się zakresem aktywów uznawanych za pieniądz w ramach danego agregatu), my skupimy się na agregacie M1, który obejmuje następujące formy pieniądza:
– pieniądz gotówkowy (banknoty i monety)
– depozyty płatne na żądanie (co praktycznie odpowiada sumarycznemu stanowi naszych kont w banku)
oraz M2, który dodatkowo zawiera:
– depozyty o terminie zapadalności do 2 lat oraz depozyty z terminem wypowiedzenia do 3 miesięcy (w praktyce lokaty)
Ilość pieniądza w ramach danego agregatu zmienia się w czasie i pozwala na określenie, czy podaż pieniądza w gospodarce rośnie, czy maleje (agregat M2 jest fajny, bo obejmuje to, co jest “naturalnie” uznawane za pieniądz przez typowego człowieka, który tylko ogląda tvn i nad niczym się nie zastanawia ;)
Inflacja – tu jest pewien problem, bo definicji inflacji jest kilka i nie są one ze sobą tożsame. My za inflację uznajemy jej najbardziej klasyczną formę, czyli wzrost ilości pieniądza w obiegu (moglibyśmy powiedzieć: wzrost wartości opisanego przed chwilą agregatu M1/M2). Dla przykładu… jeśli w gospodarce mamy 1 bln złotych, a w kolejnym roku mamy 1.1 bln, to inflacja wynosi wg naszej definicji 10% rocznie.
Aktualnie próbuje się przeforsować inne rozumienie inflacji – wg źródeł rządowych/bankowych inflacja to po prostu wzrost cen. Tymczasem takie postawienie sprawy jest bardzo podejrzane. Inflacja rozumiana tak, jak rozumiemy ją my (wzrost ilości pieniądza) prowadzi zawsze do wzrostu cen (ceny po pewnym czasie dostosowują się do nowej ilości pieniądza w obiegu, pomijając ewentualny wzrost produktywności), ale tych zjawisk nie można utożsamiać. Po pierwsze dlatego, że wzrost cen różnych dóbr w bardzo różny zależy od wzrostu ilości pieniądza (a dokładnie zależy od tego, w jaki sposób oraz w jakich obszarach gospodarki pojawił się nowy pieniądz w pierwszej kolejności). Po drugie, nie bardzo wiadomo, jak właściwie zdefiniować wzrost cen. Obecnie rząd próbuje używać tzw. inflacji CPI, czyli wzrostu cen dóbr i usług konsumpcyjnych. Tymczasem tak się nie da :) Bo cały ten wskaźnik zależy od doboru dóbr/usług, których ceny chcemy badać (tzw. koszyk inflacyjny). Dobór ten zmienia się w czasie i to (o dziwo ;) w kierunku tego, żeby inflacja wyszła jak najmniejsza (w USA oficjalna inflacja CPI wynosi 1.7%, tymczasem liczona wg koszyka z lat 80-tych oraz dla artykułów, które kupuje typowa rodzina, wynosi około 10%). Dochodzi do absurdu, zgodnie z którym chociażby ceny elektroniki zawsze spadają, a tymczasem kiedyś za “standardowy” telewizor CRT 21″ płaciliśmy trochę ponad tysiąc złotych, a teraz za “standardowe” LCD 42″ płacimy 2 tysiące – standard się po prostu zmienia wraz z postępem technologicznym i trudno tu coś sensownie powiedzieć o zmianie cen. Odzież i obuwie to moja ulubiona kategoria zaliczana przez GUS do koszyka inflacyjnego – w tej sekcji ceny prawie zawsze spadają, a “adasiów” czy innych “najków” jakoś nadal nikt za darmo nie rozdaje. Koszyk inflacyjny tworzy się tak, żeby wyszło dobrze (czyli metodą politechniczną ;) dlatego trudno uznać to za jakiś miarodajny wskaźnik (pomijam już dalsze fanaberie typu “inflacja bazowa”, która powstaje poprzez wyłączenie z koszyka np. cen żywności i energii :)
Próba zdefiniowania inflacji jako wzrostu cen zawsze prowadzi do absurdu. Weźmy chociażby ceny mieszkań, które wzrosły o jakieś 100% w ciągu 2 lat (2006-2008) – mieszkanie jest zdecydowanie największym życiowym wydatkiem dla większości osób i zmiana ceny ma dla nich dużo większe znaczenie niż to, że chleb kosztował 2 zł, a po dwóch latach 2.2 zł.
Dlaczego jeszcze (pomijając niemożność manipulacji) rządzący nie lubią inflacji wg klasycznej definicji (wzrost podaży pieniądza) przekonamy się w dalszej części wpisu.
Deflacja – tu sytuacja jest dokładnie taka sama, jak z inflacją, tylko na odwrót ;) Dla nas deflacja to spadek ilości pieniądza w obiegu (sytuacja spotykana mniej więcej tak często, jak spotkanie z Yeti… i nie mam tu na myśli pseudo terenówki Skody ;) Wg “nowoczesnej” definicji deflacja to spadek cen dóbr i usług, z którym wszyscy na świecie ostatnio walczą, mimo że nic takiego nie ma miejsca. Rzekomym problemem deflacji jest to, że spadają ceny, przez co spadają zyski firm, potem spadają wynagrodzenia, więc ceny spadają dalej i spirala się nakręca. Oczywiście jest to absurd – zyski firm wynikają z różnicy cen ich produktów oraz kosztów. Skoro spadają ceny, najpewniej spadają też koszty, więc zysk firmy wcale nie musi się zmniejszyć. A nawet, jeśli zyski spadną, a za nimi wynagrodzenia pracowników, to ich siła nabywcza się nie zmieni, bo będą mogli korzystać z niższych cen innych produktów (za mniejszą ilość pieniędzy będą mogli nabyć tę samą co wcześniej liczbę tańszych produktów). Argument o tym, że wskutek deflacji ludzie odkładają zakupy też jest bez sensu – ludzie kupują chociażby takie srajfony, czy srajpady, mimo że po dwóch latach ich wartość dramatycznie spadnie. Ba… ludzie nawet mieszkania kupują, mimo że ich wartość spada ;) A już w ogóle niemożliwym jest sobie wyobrazić, żeby ludzie zaczekali z kupnem chleba, bo za miesiąc będzie tańszy powiedzmy o 1 grosz…
Inflacja oraz deflacja rozłożone równomiernie na całą gospodarkę nie wpływają na realne dochody – w przypadku inflacji proporcjonalnie rosną płace i ceny, ale “zdolność nabywcza” pozostaje bez zmian. W przypadku deflacji ceny i płace proporcjonalnie spadają, ale “zdolność nabywcza” także pozostaje bez zmian. Oczywiście inflacja/deflacja nie jest rozłożona równomiernie – wzrost ilości pieniądza zawsze pojawia się punktowo. Ci, którzy są najbliżej tego punktu, odnoszą korzyści z inflacji (mają do dyspozycji więcej pieniędzy, zanim ceny zdążą wzrosnąć), a ci, którzy są najdalej, tracą. Świetnym przykładem są właśnie ceny mieszkań – ponieważ wzrost ilości pieniądza w sektorze mieszkaniowym na skutek powszechnego udzielania kredytów mieszkaniowych był ogromny (o wiele większy niż w całej gospodarce), to najwięcej zyskali deweloperzy, którzy byli pierwszymi “odbiorcami” nowego pieniądza. Ponieważ podaż mieszkań nie jest elastyczna, to wzrost ilości pieniądza na rynku mieszkaniowym (inflacja wg naszej definicji) spowodował wzrost cen mieszkań (co, niestety, nie znalazło odzwierciedlenia w GUS’owskiej inflacji CPI).
W tym wpisie dowiemy się, dlaczego banki centralne i rządy tak dzielnie walczą z deflacją (której nie ma) oraz dlaczego każdy bank centralny ma wyznaczony cel inflacyjny, czyli jego zadaniem jest prowadzenie do ciągłego wzrostu cen (spadku siły nabywczej naszych pieniędzy). A pamiętajmy, że inflacja jest niczym innym jak podatkiem nałożonym na posiadaczy pieniędzy – co za różnica, czy rząd zabierze nam w podatkach 5% naszych pieniędzy, czy o 5% wzrosną ceny – w obu przypadkach efekt będzie dokładnie taki sam (będziemy mogli kupić 5% mniej).
Inflacja jest zyskiem emitenta pieniądza, a stratą posiadaczy pieniędzy… pechowo posiadacze pieniędzy są w ogromnej większości tego nieświadomi ;)
Lichwa – wg klasycznej definicji jest to pobieranie odsetek od pożyczonych pieniędzy (przy czym pieniądze w tym przypadku można rozumieć bardzo szeroko). Lichwa była jednym z najcięższych grzechów w trzech głównych religiach (chrześcijaństwo, islam, judaizm; najpewniej także w wielu innych), za które groziła kara śmierci lub ekskomunika. Ciężki kaliber tego procederu oraz tak duże zainteresowanie nim przez “ustawodawcę najwyższej instancji” w każdej z religii bierze się z faktu, że lichwa jest uznawana za formę kradzieży, która stanowi jedno z podstawowych zagrożeń dla całości społeczeństwa (o randze tego zjawiska świadczy chociażby fakt, że jedynym miejscem w Piśmie Świętym, w którym Jezus używa siły, jest wypędzenie bankierów ze świątyni – ich działalność musiała być więc z punktu widzenia ówczesnej kultury wyjątkowo szkodliwa). Podstawowym problemem lichwy, a zarazem przesłanką za tym, że nie różni się od kradzieży, jest wykorzystywanie słabszych przez silniejszych, którzy wykorzystując swoją przewagę majątkową są w stanie zmusić innych do płacenia im nieadekwatnej do kosztów stawki za użyczenie pieniędzy. Dodatkowo, w kulturach starożytnych pieniądz uznawany był jedynie za środek wymiany dóbr – zabronione było osiąganie zysków z samego faktu posiadania pieniędzy (każdy zysk miał wynikać z pracy).
W dzisiejszych czasach pojęcie lichwy zostało nieco zmodyfikowane wraz z powszechnym przyzwoleniem na pobieranie odsetek od pożyczonych pieniędzy – aktualnie za lichwę uznaje się jedynie pobieranie odsetek w nieuzasadnionej wysokości, przy czym owa nieuzasadniona wysokość ustalana jest z reguły arbitralnie (w Polsce, zgodnie z ustawą antylichwiarską, jest to 4-krotność stopy lombardowej NBP, czyli aktualnie 12% rocznie). Należy przy tym zauważyć, że zapisy tego rodzaju ustaw obchodzone są na przeróżne sposoby (prowizje, ubezpieczenia, dodatkowe opłaty), co powoduje, że typowy kredyt konsumpcyjny w banku ma w tej chwili oprocentowanie w okolicach 30% rocznie (dla tzw. “chwilówek” oprocentowanie, a dokładnie RRSO, jest w ogóle “kosmiczne”, bo wynosi nawet kilka tysięcy procent).
Kredyt bankowy (za Wikipedia) – umowa (…) pomiędzy bankiem a kredytobiorcą. Bank zobowiązuje się udostępnić określoną kwotę na określony cel oraz czas, a kredytobiorca zobowiązuje się wykorzystać kredyt zgodnie z jego przeznaczeniem oraz zwrócić pobraną kwotę wraz z należnym bankowi wynagrodzeniem (…).
Podstawowa (ale nie najważniejsza, o czym później) różnica pomiędzy kredytem a pożyczką jest taka, że kredyt może dotyczyć tylko pieniędzy, natomiast pożyczka może dotyczyć czegokolwiek. Można pożyczyć sąsiadowi samochód, natomiast nie można mu udzielić kredytu w formie samochodu (dlaczego tak jest, zobaczymy dalej). Dodatkowo, przyglądając się bliżej definicji kredytu, należy zwrócić uwagę na to, że “bank zobowiązuje się udostępnić określoną kwotę” – jak widać, w przypadku kredytu, po stronie banku mamy jedynie obietnicę/zobowiązanie do dostarczenia pieniędzy, a nie żadne rzeczywiste pieniądze (mimo że w praktyce wiele osób uznaje te dwie rzeczy za tożsame).
I tu powoli przechodzimy do meritum (tyle tekstu już wyprodukowaliśmy, a meritum wciąż nie ma ;)
Skoro znamy już podstawowe potrzebne nam pojęcia, czas zobaczyć, ile właściwie mamy pieniędzy w Polsce.
Na początek ilość gotówki oraz stan naszych kont w banku (agregat M1):
Jeśli dodamy do tego lokaty, wychodzi mniej więcej tak (M2):
Konia z rzędem temu, kto mi tu znajdzie jakąś sensowną deflację ;)
Widać, że w Polsce podaż tego, co ludzie uznają za pieniądz, wynosi około 1bln PLN (znakomitą większość lokat można rozwiązać w dowolnym momencie, więc w praktyce są to pieniądze dostępne na żądanie dokładnie tak samo, jak na rachunku bieżącym).
Na razie nie ma w tym jeszcze niczego ciekawego – trochę ciekawiej zaczyna się robić wtedy, kiedy sprawdzimy, ile w Polsce jest gotówki (najpewniej przeciętny obywatel spodziewałby się, że będzie dokładnie tyle samo):
Na wykresie z lewej, na lewej skali widać, że w obiegu (łącznie z kasami banków) mamy około 120mld PLN w formie gotówki. Tymczasem łącznie w bankach trzymamy prawie 8 razy więcej (wartość agregatu M2 pomniejszona o gotówkę)! Jak to możliwe, że wpłaciliśmy do banku 8 razy więcej niż istnieje fizycznych pieniędzy? I jak to możliwe, że bank obiecuje nam (w postaci salda na rachunku) wypłatę gotówki w wysokości około 900mld, kiedy w obiegu jest tylko 120 mld? Dodatkowo, należy pamiętać, że spośród tych 120mld w gotówce tylko nieznaczna część znajduje się w bankach (reszta po prostu sobie krąży wśród ludzi).
Widać, że coś tu śmierdzi :) Banki mówią nam, że mamy u nich 900mld złotych i obiecują je nam wypłacić, kiedy tylko będziemy chcieli, tymczasem gotówka, którą dysponują i którą mogą nam wypłacić, stanowi mniej niż 10% tych obietnic.
Nim wyjaśnimy pokrótce, jak to jest możliwe, spójrzmy na kilka bardzo ważnych konsekwencji tego stanu rzeczy:
1. Banki z definicji nie są w stanie zrealizować swoich obietnic (czyli wypłacić nam pieniędzy, które mamy w nich na rachunkach) – gdyby tylko 10% klientów poszło w tym samym momencie po swoje pieniądze, banki musiałby skapitulować zwyczajnie z powodu tego, że żądania wypłaty przekraczają fizyczną ilość gotówki w systemie.
2. Banki są w stanie permanentnego bankructwa – jak zobaczyliśmy, banki nie są teoretycznie w stanie spełnić swoich zobowiązań wypłaty gotówki na żądanie. Powinno się więc uznać, że są bankrutami. Nie dzieje się tak tylko dlatego, że prawo umożliwia, a wręcz wspiera tego rodzaju działalność. Uzasadnienie jest takie, że na ogół mało kto pobiera pieniądze z banku… a jak już pobierze, to najczęściej ktoś inny wpłaci z powrotem, więc w normalnych warunkach bank nie musi spełniać obietnicy wypłaty wszystkich pieniędzy. To jest bardzo śliska sprawa… bo to, że coś (w normalnych warunkach) być może nie nastąpi, wcale nie oznacza, że na takim założeniu da się zbudować stabilny system.
Wyobraźmy sobie taką sytuację – załóżmy, że kupiłem Rudej naszyjnik, ale jej się średnio podoba, więc powiedziała, że mam go na razie schować do szafy, a ona go sobie ubierze, jak ją najdzie ochota (sic!). Pomyślałem sobie tak…skoro jej się nie podoba, to raczej nigdy nie najdzie jej ochota… sprzedam więc ten naszyjnik, a pieniądza zainwestuję w jakieś mieszkanie na wynajem (bo Bartek mówi, że to taki super interes ;) Ruda będzie szczęśliwa, że naszyjnik jest w szafie i może go sobie założyć, kiedy chce. Ja będę szczęśliwy, że Ruda jest szczęśliwa… naszyjnika jej oddawać nie będę musiał, bo ufam, że po niego nie przyjdzie, a jednocześnie pieniądze z mieszkania na wynajem będą płynęły do mnie szerokim strumieniem (dodatkowo jeszcze mieszkanie będzie zyskiwało na wartości, bo nieruchomości przecież nigdy nie tanieją ;)
W tym układzie wszyscy będą szczęśliwi… do momentu, kiedy zajdzie ta niespodziewana sytuacja, w której Ruda zechce jednak założyć naszyjnik – przyjdzie do mnie i poprosi o niego. Co jej wtedy powiem? “Hmm… wiesz, Kochanie, nie mam naszyjnika, ale zamiast tego możesz dostać mieszkanie”. Czy Ruda się ucieszy? Pewnie niespecjalnie, bo na temat kupowania mieszkań na podobne zdanie do mojego ;) Poza tym, ciężko będzie jej założyć na szyję mieszkanie… Sytuacja może być jednak jeszcze gorsza! Ponieważ mam mieszkanie, to, jeśli Ruda zechce na naszyjnik trochę poczekać, mogę je sprzedać i odkupić naszyjnik. Fajnie… ale co, jeśli mieszkanie straciło na wartości, a pieniądze z wynajmu przejadłem w formie swoich ulubionych wafelków? Nie zdołam odkupić naszyjnika i tyle będzie z naszej wielkiej miłości… ;)
3. System musi walczyć z gotówką – jak zobaczyliśmy przed chwilą, największym zagrożeniem dla systemu jest jednoczesne żądanie wypłaty gotówki przez dużą liczbę klientów (tzw. run na bank). Ponieważ takie żądanie jest teoretycznie niemożliwe do spełnienia, to są tu dwie opcje – natychmiastowe ogłoszenie bankructwa przez wszystkie banki lub… ustawowe ograniczenia w dostępie do gotówki. Rządy z reguły wybierają tę drugą opcję (testowaną niedawno na Cyprze w formie ograniczenia wypłat z bankomatów, zakazu wywozu gotówki poza granice kraju itd.). Aby jednak zawczasu do tego nie dopuścić, rozwija się wszelkie rodzaje transakcji bezgotówkowych (przelewy, karty płatnicze, karty zbliżeniowe, NFC itd.), ograniczając przy okazji maksymalną wysokość transakcji bezgotówkowych (takie ograniczenia są już w krajach UE, np. w Grecji, Włoszech, Francji i wynoszą 500-1500 Euro). Jeśli uda się wyeliminować całkowicie gotówkę z obiegu (takie pomysły są już chociażby w Szwecji), to zniknie odwieczne zagrożenie dla systemu – run na bank przestanie być możliwy (oczywiście nadal pozostanie opcja elektronicznego runu na bank, czyli przelanie wszystkich środków do innych banków, jednak tego rodzaju “elektroniczny” problem może zostać łatwo rozwiązany przez bank centralny lub rząd i nie zagrozi systemowi jako całości). Dodatkowo, całkowita eliminacja gotówki umożliwi znaczne powiększenie kontroli państwa nad obywatelem – jeśli tylko poglądy (np. na rynek mieszkaniowy ;) jednego czy drugiego nie będą odpowiadały linii rządowej, to można będzie zablokować takiemu wywrotowcowi dostęp do konta i będzie właściwie pozamiatane.
Skoro znamy już konsekwencje, to czas teraz zobaczyć, jak tak absurdalny system może działać w praktyce. Nie będziemy się cofać do historii, aby wyjaśnić początki systemu – dla zainteresowanych wszystko jest w zalinkowanych na początku wpisu filmach – warto się z nimi zapoznać, bo znacznie ułatwiają zrozumienie naszych dywagacji.
Aktualny system bankowy (praktycznie na całym świecie) opiera się na rezerwie cząstkowej. Rezerwa cząstkowa oznacza w skrócie, że bank (depozytariusz) nie musi przechowywać złożonego w nim depozytu w całości.
Dla przykładu… znalazłem na ulicy 100 złotych (no dobra… Ruda znalazła, bo ma dużo lepszy wzrok ode mnie;) i idę wpłacić je do banku, bo w banku pieniądze są przecież bezpieczne, a z kieszeni mogą zginąć ;) W systemie rezerwy 100-procentowej (całkowitej) bank bierze moje 100 złotych i chowa je w skarbcu. Kiedy przyjdę odebrać swój depozyt (a na to w dowolnym momencie pozwala moja umowa z bankiem), bank wyjmie stówkę (niekoniecznie dokładnie tę samą) ze skarbca i mi ją odda. Uczciwe, nie?
Tymczasem w systemie rezerwy cząstkowej bank weźmie moje 100 zł i nie schowa ich do skarbca. 3.50 zł wpłaci do NBP w formie rezerwy obowiązkowej (stopa rezerwy obowiązkowej w Polsce wynosi właśnie 3.50%), a resztę… no cóż – z resztą będzie mógł zrobić co chce, np. pożyczyć Rudej. Na razie nie ma w tym jeszcze niczego dziwnego – w końcu jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że nasze pieniądze pracują dla nas ;)
Do banku przyjdzie więc Ruda i pożyczy od niego “moje” 96.50 zł, obiecując że odda, wraz z odsetkami. Dzięki tym odsetkom bank będzie miał na wydatki, służbowe beemki dla prezesów itd.
Jednak widać tu trzy podstawowe problemy.
Po pierwsze, bank właśnie “rozdysponował” moją stówkę, więc co będzie, jak przyjdę ją odebrać? Otóż… to nie jest problem, bo bank zakłada, że nie przyjdę jej odebrać (nie ma to jak proste rozwiązanie skomplikowanego problemu ;) Ponieważ takich jak ja czy Ruda jest wielu (chociaż ona akurat jest wyjątkowa ;) to ktoś przyniesie stówkę, ktoś inny zabierze; ten, który pożyczył i zabrał pewnie też wpłaci do banku i jakoś to się wszystko zrównoważy (ponieważ transakcje gotówkowe odchodzą do lamusa, to może nawet nikt żadnej stówki nie wypłaci, bo po co, skoro łatwiej jest zapłacić elektronicznie). Jak widać, jest tu teoretyczny problem, ale system zakłada, że problem ten nie występuje w praktyce.
Drugi problem jest nieco gorszy – Ruda, pożyczając “moje” 96.50 zł, obiecała, że odda je z odsetkami. Zakładając, że na świecie jest tylko ta 1 stówka, to jak ona ma tego dokonać? Pożyczając pieniądze z banku planowała je na coś wydać… jeśli więc całość wydała, to potem musi z powrotem zarobić, żeby oddać. Tyle tylko, że musi zarobić więcej niż wydała (bo ma jeszcze odsetki do spłaty). Ponieważ w systemie jest tylko to, co wydała, nie jest w stanie zarobić więcej. Jedyną szansą na ratunek jest to, aby wyciągnąć coś ode mnie (pamiętajmy, że saldo mojego rachunku w banku wciąż wynosi +100 zł). Niby nie ma w tym specjalnego problemu – zrobi mi jakąś dobrą kolację i oddam jej trochę ze swojej stówki, żeby miała na odsetki… ale problem pojawi się w nieco bardziej skomplikowanym przypadku.
Załóżmy, że Ruda nie jest ostatnim ogniwem całej tej pożyczkowej zabawy… załóżmy, że 96.50, które pożyczyła, wpłaciła do banku, bo akurat nie miała ciekawszych pomysłów (wiem… trudno uwierzyć w to, że kobieta nie miała pomysłu na wydanie dowolnej kwoty ;) Wpłaciła do banku 96.50 zł, bank tradycyjnie przelał z tego 3.5% do NBP, a resztę pożyczył dalej. Załóżmy, że każdy następny pożyczkobiorca postąpił tak samo. Jaki będzie tego efekt? Efekt będzie taki, że wszyscy razem wpłacą do banku prawie 2860 zł (suma malejącego szeregu geometrycznego). Ponieważ cała ta kwota z wyjątkiem mojej znalezionej stówki jest pożyczona, trzeba będzie zwrócić bankowi prawie 2760 zł wraz odsetkami. I właśnie z tymi odsetkami będzie problem… o ile można by zwrócić cały kapitał, bo da się go (teoretycznie) zarobić, o tyle… skąd wziąć na odsetki? Można oczywiście wykorzystać moją stówkę, ale co wtedy, kiedy odsetki będą wyższe niż cała moja stówka? W końcu moja stówka starczyłaby na oprocentowanie całej pożyczonej kwoty w okolicach 3.6%… a jeśli oprocentowanie będzie wyższe, to co wtedy? Otóż wtedy nie da się spłacić długu – jedyne, co można zrobić, to znaleźć sposób na wygenerowanie większej ilości pieniędzy (jak to zrobić, przeczytamy za chwilę).
Widzimy tu, dlaczego klasyczna deflacja jest zabójcza dla tego systemu i dlaczego inflacja jest z tym systemem nieodłącznie związana.
Na razie widzieliśmy dwa problemy – problem z tym, że w systemie rezerwy cząstkowej nie da się spełnić obietnic wypłaty gotówki (zwrotu depozytów) oraz z tym, że odsetki od długu wymagają ciągłego powiększania puli pieniędzy. Jednak można by uznać, że są to jakieś tam nieistotne problemy praktyczne.
Trzeci problem jest problemem fundamentalnym. Zauważmy pewną bardzo ważną rzecz – na początku istniała w całym systemie tylko 1 znaleziona stówka. W momencie, w którym wpłaciłem ją do banku, zaczęły się dziać rzeczy dziwne. Przyszła Ruda i pożyczyła 96.50 zł – dostała taką kwotę (do ręki lub na swój rachunek) i mogła nią dowolnie rozporządzać. Jednak mimo tego, że ona dostała “moje” 96.50 (bo czyje, skoro żadne inne pieniądze nie istniały?), na moim koncie nadal jest 100 zł. Kredyt dla Rudej nie wpływa w żaden sposób na stan mojego konta – niby dlaczego miałby wpłynąć, skoro ja wpłaciłem stówkę w formie depozytu płatnego na żądanie (pamiętamy definicję depozytu nieprawidłowego) i mogę nadal swoim kontem dowolnie rozporządzać? Ja mogę rozporządzać 100 zł na koncie, Ruda może rozporządzać 96.50 zł – jak to możliwe, skoro istnieje fizycznie tylko 1 stówka? To jest właśnie magia systemu rezerwy cząstkowej – ponieważ bank (zgodnie z prawem) nie musi trzymać w formie fizycznej całości depozytów (tylko jego nieznaczną część), to ma on w praktyce możliwość kreacji pieniądza z niczego – taki właśnie było w tym przypadku. Zauważmy, że mówi się… Ruda pożyczyła od banku 96.50. Ale to nie mogła być klasyczna pożyczka, bo pożyczka wymaga przekazania fizycznej własności, tymczasem bank nie był właścicielem żadnych pieniędzy (wszak jedyna stówka istniejąca na świecie należy do mnie!). Bank udzielił Rudej kredytu… czyli zobowiązał się, że dostarczy jej 96.50 zł, jeśli ona tego zażąda, a na razie po prostu dopisze jej te 96.50 zł do rachunku. Ponieważ ludzie uznają stan swojego rachunku za pieniądz (wszak mogą dokonać z niego przelewu, albo wypłacić gotówkę i w ten sposób zapłacić za jakieś dobra), to bank najzwyczajniej w świecie stworzył dodatkowe pieniądze (96.50 zł) dla Rudej. Po tej jednej operacji w systemie istnieje już nie 100, a 196.50 zł. Pytanie co w tym złego? Po pierwsze to, że taki system jest z definicji inflacyjny – w jednym momencie podaż pieniądza wzrosła o prawie 100%! Po drugie, bardzo podejrzane jest to, że bank może ot tak sobie tworzyć nowe pieniądze (jeśli tylko ktoś chce je pożyczyć). Po trzecie i najważniejsze, bank pobiera procent od stworzonych pieniędzy… od pieniędzy, których nigdy nie miał!
Ludzie myślą, że bank obraca ich pieniędzmi, które wpłacają na konta i w ten sposób udziela kredytów. Większość nie dostrzega tego oczywistego faktu, że w momencie, w którym bank udziela nowego kredytu, nikomu nie ubywa pieniędzy z konta, za to komuś (kredytobiorcy) przybywa!
Można tu przyjąć dwie interpretacje działania, którego dokonuje bank. Obie są jednak sprzeczne z rozsądkiem i naturalnym prawem własności, a po chwili zastanowienia okazują się dokładnie tym samym:
1. Bank formalnie nie pożycza pieniędzy, które są u niego zdeponowane, lecz tworzy nowe pieniądze “z powietrza” w postaci kredytów. Ponieważ proces udzielania kredytu nie wpływa w żaden sposób na dostępność pieniędzy dla wszystkich aktualnych deponentów banku, a bank nie pożycza także własnych pieniędzy, bo jego kapitał własny jest wielokrotnie mniejszy od sumy udzielonych kredytów, to można uznać, że pieniądze są po prostu tworzone z niczego w momencie udzielania kredytu. Głównym ograniczeniem co do liczby udzielonych kredytów (pomijając wymogi kapitałowe itd.) jest stopa rezerwy obowiązkowej – udzielenie kredytu polega na dopisaniu odpowiedniej kwoty do rachunku kredytobiorcy, a to oznacza, że taki kredytobiorca staje się jednocześnie deponentem w banku, przez co bank musi mieć odpowiednią kwotę złożoną w banku centralnym (zgodnie z wysokością stopy rezerwy obowiązkowej). W skrócie można napisać, że bank może udzielić kredytu w wysokości 100 zł, jeśli na jego rachunku w banku centralnym znajduje się 3.5 zł.
2. Bank nie kreuje pieniędzy z powietrza, lecz pożycza pieniądze, które zostały w nim zdeponowane. Ta interpretacja jest nieco bardziej skomplikowana. Wg niej bank wykorzystuje fakt istnienia rezerwy cząstkowej w taki sposób, że nie zapewnia 100-procentowej dostępności depozytów, które są do niego wpłacane, lecz dostępność wymaganą przez stopę rezerwy obowiązkowej (czyli w Polsce 3.5%). Na pierwszy rzut oka nie ma tu żadnej kreacji pieniądza – ja wpłacam stówkę do banku, bank wpłaca do NBP 3.50 zł, a resztę pożycza – pożycza więc mój depozyt, złożony w banku. Problem jest jednak taki, że mi się wydaje, że nadal mam 100 zł (bo tak jest napisane na moim koncie), a pożyczkobiorcy, który dostał kredyt z “mojego” depozytu, wydaje się, że ma 96.50 zł. Obaj możemy dokonywać transakcji ze swojego konta pod warunkiem, że wpłaty/wypłaty się mniej więcej równoważą (dla całości systemu bankowego będzie to prawda, dopóki nie zechcemy jednocześnie wypłacić całej gotówki). Nie ma tu formalnie kreacji pieniądza z powietrza, ale efekt nadal jest inflacyjny (była tylko jedna stówka, a teraz możemy obracać już 196.50). Dodatkowo, w tej interpretacji bank dokonuje oszustwa – wykorzystuje mój depozyt (moją własność), którą ma mi zwrócić na żądanie w dowolnej chwili do udzielenia kredytu (w tym wypadku można by nawet mówić o pożyczce), przez co nie jest już w stanie wypełnić swojego zobowiązania względem mnie – liczy na to, że ja po prostu tego nie zażądam.
W obu przedstawionych interpretacjach mechanizmu udzielania kredytu/tworzenia pieniądza przez banki mamy złamanie podstawowych praw własności i oba są w naszej ocenie działaniami przestępczymi (mimo że zezwala na nie aktualne prawo). Udzielenie kredytu przez bank powoduje inflację (wzrost podaży pieniądza), co oznacza zmniejszenie siły nabywczej wszystkich aktualnych posiadaczy pieniądza – tymczasem dowolna umowa pomiędzy dwiema stronami (bank-kredytobiorca), która wyrządza krzywdę stronie trzeciej (wszyscy posiadacze pieniędzy) jest z definicji nieważna. Jeśli nawet przyjąć, że bank nie tworzy pieniędzy, a tylko pożycza depozyty, to taka działalność jest przywłaszczeniem przez bank depozytu i złamaniem umowy klasycznego depozytu nieprawidłowego, której podstawowym elementem jest pełna dostępność depozytu dla deponenta. Kto z nas wpłaciłby pieniądze na konto w banku, gdyby pani w kasie powiedziała, że pieniądze te czasem będą dla nas dostępne, a czasem nie? Ludzie trzymają pieniądze w bankach, bo wierzą, że niczym to się nie różni od trzymania w skarpecie – stąd i stąd można je natychmiast wyciągnąć. Tymczasem bank wie, że tak to nie działa i że nie jest w stanie spełnić wszystkich swoich zobowiązań dotyczących depozytów – umowa, w której dwie strony mają tak skrajnie różne interpretacje, jest z definicji nieważna.
Idąc dalej tym tropem… skoro bank zakłada, że nie będzie musiał zwrócić powierzonych mu depozytów (i tak się zachowuje, obracając nimi), to oznacza, że je sobie najzwyczajniej w świecie przywłaszcza (skoro nie planuje ich oddać, to może nimi dowolnie rozporządzać – czym to się różni od prawa własności?).
Czasami twierdzi się, że depozyt złożony w banku nie jest depozytem w klasycznym rozumieniu tego określenia (co już samo w sobie jest podejrzane), tylko oznacza pożyczkę udzieloną bankowi, przez co bank może dowolnie dysponować powierzonymi mu pieniędzmi. Jest to oczywista nieprawda, bo pożyczka zawiera w sobie konkretną datę zwrotu oraz uniemożliwia pożyczkodawcy korzystanie z pożyczonego dobra (prawo do dysponowania przechodzi na pewien czas na pożyczkobiorcę). Tymczasem pieniądze wpłacane na konto w banku nie mają żadnego określonego terminu zwrotu, bo są dostępne na żądanie, przez co deponent ma możliwość dysponowania nimi w dowolnym momencie (nawet w przypadku lokat dostępność prawie zawsze jest natychmiastowa). Istotą pożyczki jest fakt, że dostępność dobra przechodzi na określony czas z jednej strony umowę na drugą (pożyczając samochód sąsiadowi traci się dostępność tego samochodu), tymczasem dla kwot na rachunkach bankowych/lokatach przeniesienie dostępności nie zachodzi, bo dostępność dla deponenta zostaje zachowana.
Jak widać, system rezerwy cząstkowej generuje bardzo wiele problemów, a sam w sobie przeczy podstawowym prawom własności (przeczy także zdrowemu rozsądkowi). W systemie rezerwy cząstkowej mamy niemożliwe do wypełnienia umowy klient-bank, skutkujące kreacją pieniądza, a co za tym idzie inflacją, czyli okradaniem wszystkich posiadaczy pieniądza. Dodatkowo, pobieranie procentu od wytworzonych pieniędzy przez banki prowadzi do teoretycznej niemożliwości spłaty całego zadłużenia ze względu na to, że suma odsetek do spłaty jest większa niż pierwotna ilość “prawdziwych” pieniędzy. Prowadzi to do spirali nieskończonego, ciągle rosnącego zadłużenia. Dlatego też większość rządów i banków centralnych walczy z deflacją, której nie ma i musi generować inflację w odpowiedniej wysokości (zbyt niska inflacja także może wykończyć system).
Wszystkie te problemy wynikają ze złamania przez system bankowy podstawowej zasady depozytu nieprawidłowego – nie może być tak, że jedna rzecz (określona pula pieniędzy) jest dostępna jednocześnie dla pierwotnego właściciela oraz dla kogoś jeszcze. Jakich interpretacji by nie używać, system oparty na rezerwie cząstkowej zawsze będzie niezgodny z podstawowym prawem własności. Oczywiście banki czerpią z tego procederu ogromne zyski (korzystają na tym także rządy, które mogą się zadłużać, nawet nie zakładając, że kiedykolwiek spłacą swoje długi). Wszak co może być lepszym interesem niż pobieranie procentu od pieniędzy, których się nie posiada?
Dodatkowo, banki, które mają możliwość kreacji pieniądza poprzez kredyt, mają także możliwość zmniejszania podaży pieniądza – praktyce zjawisko to zachodzi niezmiernie rzadko, bo grozi szybkim upadkiem całego systemu finansowego, jednak już samo spowolnienie tempa zwiększania ilości pieniądza potrafi wywołać kryzys (przykładem jest chociażby ostatni kryzys finansowy z 2008 roku, który zaczął się niedługo po tym, jak FED podniósł stopy procentowe, wywołując krach na amerykańskim rynku nieruchomości).
Dzięki możliwości kreacji pieniądza banki stały się dominującym elementem gospodarki – w tym układzie nie jest dziwne, że 5 z 20 firm wchodzących w skład indeksu WIG20 to banki. A jak wiemy, banki niczego nie produkują… poza pieniędzmi oczywiście :)
Dawno temu mieliśmy wymianę barterową (jedno dobro za inne). Później rozwój handlu spowodował wykorzystanie nieco bardziej abstrakcyjnej formy wymiany z użyciem pieniędzy (np. złota). Dalej mieliśmy pieniądz papierowy, na początku wymienny na złoto (co było podstawą jego sukcesu). Później pojawiły się waluty papierowe niewymienne na złoto – praktycznie każda z nich zakończyła swój żywot w wyniku hiperinflacji. Teraz mamy coś jeszcze bardziej niedorzecznego, jak obietnice bankowe dostarczenia pieniędzy, których nie da się (teoretycznie) wymienić nawet na pieniądz papierowy (gotówkę), nie wspominając już o czymś bardziej realnym, typu złoto. To wszystko każe zadać pytanie nie o to, czy aktualny system się kiedyś przewróci tylko o to, kiedy to się stanie. Może będzie tak, że ludzie zrozumieją, że są oszukiwani… chociaż pewnie będzie tak, jak zawsze – system nie oparty na niczym, w którym pieniądze można generować w dowolnej ilości, upadnie tak, jak upadały wszystkie tego typu systemy w historii.
Niektórzy twierdzą, że standard złota rozwiązałby wszystkie problemy, ale to nie jest do końca prawda. Podstawowym problemem jest przestrzeganie zasad depozytu nieprawidłowego – nawet w systemach, w których waluta była wymienialna na złoto, dochodziło do kreacji pieniądza mniej więcej w ten sam sposób, w jaki dochodzi do niego teraz. Tylko system 100-procentowej rezerwy jest w stanie zapewnić, że pieniądz w postaci depozytu będzie dostępny tylko 1 osobie na raz. Jeśli dodatkowo taki system opierałby się na czymś, czego nie można “doprodukować” w dowolnej ilości (czyli na czymś, co spełniałoby wszystkie niezbędne właściwości pieniądza), wtedy mielibyśmy szansę na stabilność oraz uczciwość.
Co ciekawe, tego typu rozwiązania istnieją na świecie, chociażby w formie bankowości islamskiej – zgodnie z jej ideą nie można obracać czymś, czego nie jest się właścicielem (nie można więc udzielać kredytu “z powietrza”, ani z depozytów kogoś innego), nie można także pobierać jakichkolwiek odsetek od pożyczek, bo jest to uznawane za lichwę. Dzięki takim rozwiązaniom system ten jest odporny na kryzysy, bo depozyty mają zawsze pełne pokrycie i żaden bank nie może po prostu stwierdzić, że pieniądze, które deponenci mają na rachunkach, po prostu nie istnieją. Jednocześnie nadwyżki kapitału są inwestowane przez ludzi nie jako znane nam oprocentowane lokaty, tylko jako udziały w bezpośrednich inwestycjach w gospodarkę (coś w duchu funduszy inwestycyjnych).
Taki system jest uczciwy, przewidywalny i motywujący do pracy – nie da się osiągać zysków z samego faktu posiadania pieniędzy. Zysk może wynikać tylko z rzeczywistej pracy lub (ryzykownej) inwestycji w rzeczywistą gospodarkę.
W takim systemie nie doszłoby też do bańki na rynku mieszkaniowym na taką skalę, jaką mamy obecnie w Polsce.
Kto wie… może dzięki temu, że najpopularniejszym imieniem męskim w Oslo jest Mohammad, a w wielu miejscach w Niemczech, czy Francji rodzi się więcej dzieci pochodzenia muzułmańskiego niż “rdzennego”, to system bankowości islamskiej zwycięży kiedyś nasz przeżarty chciwością i spekulacją system rezerwy cząstkowej? ;) Może banki, jako organizacje przestępcze, przestaną istnieć? :) Ech… trzeba mieć marzenia!
PS. Koniecznie obejrzyjcie chociaż pierwszą część “Money as debt”.
2
napisz cos o sobie chociaz raz ;)