Nim powstanie wpis podsumowujący najważniejsze wydarzenia ostatnich miesięcy (choć wpis właściwie już powstał… w głowie i czeka tylko na przelanie na “papier”), nasz stały czytelnik postanowił kontynuować wątek wynajmu, tym razem z punktu widzenia pewnej zalety wynajmowania mieszkania, o której mówi się bardzo rzadko, tymczasem jest to zaleta dość zacna.
Mad Hatter pisze tak:
Od czasu do czasu spotykamy się – nie tylko na tej stronie, ale też w rozmowach z rodziną czy znajomymi – z opiniami że wynajem to coś fundamentalnie gorszego niż posiadanie własnego mieszkania.
Wiele zostało już powiedziane na ten temat, zarówno na korzyść wynajmu, jak i posiadania własnego M. Nie jest moim celem tutaj powtarzać argumenty jednej lub drugiej strony (chociaż zebranie ich w jednym miejscu może być pomysłem na artykuł, więc zachęcam kogoś, kto ma więcej czasu ;) ), ale dorzucenie swojej cegiełki w postaci argumentu, z którym do tej pory się nie spotkałem, a który – przynajmniej w mojej opinii – może mieć duże znaczenie.
Otóż wynajmując mieszkanie – a jeszcze lepiej więcej niż jedno, niekoniecznie naraz – mamy okazję na własnej skórze przekonać się, w jakim mieszkaniu chcielibyśmy mieszkać. Innymi słowy, korzystając z cudzych mieszkań, mamy okazję zebrać doświadczenia, których nie mamy szans zebrać, kupując mieszkanie na samym początku życiowej drogi.
Co ciekawe, jest to wniosek, który uderzył mnie zupełnie niedawno. Ostatnio się bowiem tak złożyło, że osiadłem w nowym mieszkaniu, sporo większym niż poprzednio. To już czwarte miejsce, w którym mieszkam (nie licząc krótkich epizodów w dzieciństwie) i drugie odkąd skończyłem studia. Kiedy już byłem dość dobrze rozgoszczony w nowym miejscu i zdążyłem się kilka razy zirytować na baterię przy łazienkowej umywalce (mniejsza z tym, dlaczego), zajrzała do nas w odwiedziny znajoma, która przygotowywała się właśnie do swojego ślubu, między innymi remontując mieszkanie, które dostała wraz z narzeczonym od babci w ramach ślubnego prezentu. Dla niej było to drugie miejsce do mieszkania, po domu rodzinnym w którym spędziła całe dotychczasowe życie (nie wyprowadzała się z niego na studia) i wraz z narzeczonym zaczęli nas pytać o różne rozwiązania związane z urządzaniem mieszkania – wtedy właśnie mnie to uderzyło.
Ponieważ mieszkałem do tej pory w czterech różnych miejscach, gdzie były cztery różne umywalki i cztery różne baterie, mogłem z czystym sumieniem wymienić problem jaki miałem z obecną baterią, wyjaśnić skąd się on bierze oraz zasugerować lepsze rozwiązanie. Jeśli sam postanowię osiąść gdzieś na stałe, kupując mieszkanie, będę w stanie zwrócić uwagę na to jaka jest tam bateria łazienkowa, i wziąć na to poprawkę – na przykład uwzględnić koszty wymiany przy szacowaniu ceny remontu. Dla kogoś kto do tej pory mieszkał tylko w jednym miejscu konieczne jest oparcie się na mieszance intuicji, pytań do innych i bardzo jednak ograniczonych doświadczeń które można wynieść z użytkowania przeróżnych sprzętów będąc przykładowo u kogoś w odwiedzinach.
Ale bateria umywalkowa to oczywiście nie jedyne doświadczenie, które zebrałem w trakcie paru lat wynajmowania mieszkań. Wiele z nich byłoby jeszcze trudniej zebrać w inny sposób. Wymienię tutaj kilka przykładów rzeczy, za które jestem skłonny dopłacić w kupowanym mieszkaniu, a w których zorientowałem się dopiero wynajmując:
* Duża łazienka z wanną i prysznicem (w wynajmowanym mieszkaniu nie byłbym skłonny płacić więcej za coś takiego, ale już w kupowanym i owszem). Zarówno wanna, jak i prysznic mają swoje zalety i zastosowania, których nie doceniłbym, gdybym nie spędził paru lat mając do dyspozycji tylko jedno albo tylko drugie.
* Drzwi do pokoi. Moje obecne mieszkanie nie ma drzwi do kuchni, salonu i gabinetu, tylko do sypialni/łazienki. Z różnych powodów doszedłem do wniosku, że w następnym mieszkaniu jednak tych drzwi potrzebuję. Których dokładnie, to zależy od układu mieszkania, ale na pewno więcej niż mi się wydawało, zanim zostałem zmuszony do mieszkania bez nich.
* Pociągnięcie własnych kabli. Jeżeli zdecyduję się kiedyś kupić mieszkanie z rynku wtórnego, to z pewnością uwzględnię dodatkową kwotę na wymianę instalacji elektrycznej i położenie wraz z nią kabli do sieci lokalnej. W mieszkaniu moich rodziców nigdy nie miałem z tym problemów, jednak w tych które wynajmowałem od tego czasu już tak i wolę założyć, że gdziekolwiek nie kupię mieszkania, prawie na pewno będę chciał instalację co najmniej poprawić.Oczywiście, niekoniecznie są to cechy, za które byłby skłonny zapłacić ktoś inny. Może Ty, drogi czytelniku, wynajmując mieszkanie z niewielką kuchnią zrozumiesz, że i tak z niej zbytnio nie korzystasz i wystarczy Ci aneks, co pozwala zaoszczędzić? Albo z kolei uznasz, że drzwi do każdego pomieszczenia bardziej Cię denerwują, niż Ci pomagają i zdecydujesz się na mieszkanie na planie otwartym? Albo że tak uwielbiasz przebywanie na balkonie, że jesteś skłonny dopłacić do mieszkania z balkonem? Tak czy inaczej, wynajmując mieszkanie i testując dane rozwiązanie przez rok czy dwa, możesz sprawdzić je dużo taniej i łatwiej niż mieszkanie kupując.
Jest takie powiedzenie, że pierwszy dom buduje się na próbę, drugi dla kogoś, a dopiero trzeci dla siebie. Jestem zdania że dużo taniej jest pierwsze dwa wynająć, a zbudować dopiero ten dla siebie.
Mad Hatter
Temat opisany przez naszego drogiego czytelnika jest wyjątkowo bliski naszemu sercu, bo mamy bardzo podobne doświadczenia (może niekoniecznie z umywalką/baterią, ale jednak). Poza domem rodzinnym przyszło nam do tej pory mieszkać w dwóch akademikach (mało istotne) oraz w 5 mieszkaniach. Dodatkowo los chciał, że pracowaliśmy także w 4 różnych domach (mimo że praca wciąż ta sama), więc doświadczenia w tej kwestii udało się zdobyć całkiem różnorodne. W każdym mieszkaniu/domu coś nas zaskakiwało. Najczęściej nie była to jedna rzecz, tylko kilka – zawsze znalazło się jakieś zaskoczenie na plus i jakieś zaskoczenie na minus.
W pierwszym mieszkaniu dowiedzieliśmy się chociażby tego, że parkowanie samochodu bez garażu, albo co najmniej wyznaczonego miejsca postojowego, jest w zasadzie niemożliwe (przynajmniej dla kogoś, kto uważa, że samochód ma duszę – jeśli komuś nie przeszkadza “rysa” raz na trzy miesiące, albo utrata radia wartego 50 złotych w najbardziej “elitarnej” dzielnicy stolicy, to inna sprawa). Zobaczyliśmy, że ludzie z własnej woli żyją za kratami (dodatkowe metalowe przejście z klatki do 3 mieszkań, zamykane na klucz) oraz widzieliśmy na własne oczy piwnice, które wyglądały tak, jakby tydzień temu mordowano tam powstańców warszawskich (autentycznie takie było nasze pierwsze skojarzenie!). Przy tym wszystkim fakt, że istnieją kuchnie, w których tylko jedna osoba z dwóch jest w stanie postawić swoją herbatę na stole, a druga musi ją postawić na pralce(!), bo inaczej się nie da, a okno z rzeczonej kuchni prowadzi wprost na drugą ścianę budynku w odległości około jednego metra, był tylko nic nie znaczącą ciekawostką.
W drugim mieszkaniu dowiedzieliśmy się rzeczy, która wartościowa stała się dopiero po latach – okazuje się, że w jako tako normalnych czasach (przełom tysiącleci) budowano mieszkania dwupokojowe o powierzchni 60m2 – rzecz zupełnie niespotykana w czasach obecnych, w których deweloperzy stworzyli modę na mieszkania “kompaktowe” (żeby obniżyć cenę za całe mieszkanie, ale nie cenę za metr), gdzie na 45m2 potrafią się spokojnie zmieścić 3 pokoje (masakra). W tym samym mieszkaniu dowiedzieliśmy się również, że da się usłyszeć, jak sąsiad podciera sobie pupę (nawet kiedy nie ma specjalnego zatwardzenia), tymczasem nam się zdawało, że niemożliwością jest to usłyszeć przez drzwi, a co dopiero przez ścianę pomiędzy mieszkaniami. Niemniej jednak to mieszkanie miało więcej niespodzianek na plus niż na minus – budynek (kamienica?) kameralny, mili sąsiedzi, którzy się jako tako kojarzą, fajne miejsca garażowe (człowiekowi się wtedy wydaje, że jego ukochane auto jest niezagrożone, bo od obu sąsiadów oddziela je porządne 10cm pustaka… do czasu, aż przyjedzie z koleżanką, która nie wie, że drzwi nie zawsze trzeba otwierać na maksa :(
Trzecie mieszkanie wzbudziło w nas najbardziej mieszane uczucia (zaczęło się od efektu “wow!”, a skończyło się na “uciekajmy stąd! Jak można tu mieszkać całe życie?”). Okolica to było zatrzęsienie bloków powered by JWC, które przy pierwszej wizycie robiły wrażenie apartamentowców (nie tylko z nazwy). Bardzo ładna klatka, wszędzie czysto i schludnie, basen dla mieszkańców… jednym słowem mieszkać i nie umierać! Niestety z czasem czar prysł, a zaczęło się od rzeczy dość prozaicznej – jak człowiek spojrzał na wejście do windy, które było krzywe (na oko coś ze 3cm różnicy pomiędzy dołem i górą), to zaczął mieć wątpliwości, dlaczego to wszystko jeszcze stoi. Potem ze stropów w garażu popadało trochę deszczu (na szczęście ominął on kilka miejsc, w tym akurat nasze), a na korytarzu spotkaliśmy jakaś “wnękę”, która wyglądała jak zsyp na śmieci, ale bez zsypu (dobrze, że Ruda jest kreatywna i wymyśliła dla niej zastosowanie, w sam raz na dwie osoby ;) Po kilku dniach okazało się, że deweloper zaoszczędził na kominach wentylacyjnych i z racji ich mniejszej średnicy zastosował “wyciąg mechaniczny”, który nie dość, że niewiele wyciągał, to hałasował niemiłosiernie – mimo że lubimy ciszę, to różne dźwięki potrafimy znieść (łezka się kręci w oku na wspomnienie o grupach japońskich “suszarek” startujących w środku nocy spod świateł pod pierwszym mieszkaniem, potrafiących się rozpędzić na pełnym gazie nawet i do czwartego biegu – tego można było słuchać dla przyjemności!), ale odgłos wentylatora “Helios” to była masakra (choć widocznie nie taka wielka, skoro mieszkaliśmy tam przez 4 lata). W tym mieszkaniu dowiedzieliśmy się też, że istnieją sedesy zawieszone tak wysoko, że podczas tego i owego można sobie radośnie fikać nóżkami (a nie jesteśmy jakiegoś specjalnie mizernego wzrostu, skoro dajemy radę na siatce 2.43 ;)
Czwarte mieszkanie w ostatecznym rozrachunku było chyba najbardziej pozytywnym doświadczeniem (kto by się spodziewał, że kuchnia zintegrowana z przedpokojem to będzie absolutny hit?). Wymiana pionów w 10-letnim budynku jakoś nas nie zdziwiła, ani nie ruszyła (z racji uzasadnionych przekonań o “solidności” naszych wiodących stołecznych deweloperów), wieczorna ciemność oraz pobudki o czwartej rano też niespecjalnie (jak się ma świadomość, że mieszkanie jest na parterze i ma kierunek południowo-wschodni). Zaskoczyło nas tylko to, że można dzień w dzień przez 20 godzin na dobę kozłować piłką od kosza na boisku tuż obok… Aaa… no i jeszcze ten wyjazd z garażu, który nie był równy tylko “pofałdowany” – najpewniej po to, żeby auto nie ślizgało się pod górkę na deszczu lub śniegu, co byłoby pewnie chwalebnym rozwiązaniem, gdyby nie fakt, że… cały wyjazd był pod dachem. W tym mieszkaniu nauczyliśmy się obsługiwać prysznic z przedziwną regulacją temperatury (skala ze stopniami przy pokrętle!) oraz, co najciekawsze, spotkaliśmy kolegę z pracy w bloku obok. Generalnie prawie same zalety – gdyby nie fakt, że trzeba było się przenieść razem z miejscem pracy, to mieszkalibyśmy tam pewnie do dziś.
Piąte mieszkanie jest trochę podobne do trzeciego – początkowe bardzo pozytywne nastawienie z czasem zaczęło się pogarszać (jak można postawić duże osiedle z wyjazdem drogą wewnętrzną na skrzyżowanie bez sygnalizacji, na którym pierwszeństwo mają wszyscy inni, jadący z czterech różnych kierunków… a że miejsce ruchliwe, to wyjazd jest możliwy w zasadzie tylko przy dobrej woli kilku kierowców jednocześnie lub techniką “na perwera”). Okazało się, że w apartamentowcu 7-letnim połowa sufitu potrafi sobie odpaść tak po prostu, informując nieco wcześniej podejrzanymi “rysami”. W tym mieszkaniu dobitnie przekonaliśmy się o tym, że aneks kuchenny połączony z salonem to lepszy sposób na ograniczenie populacji niż środki antykoncepcyjne (“Ignaś, nie ściągaj znowu garnków z kuchenki!”) oraz o tym, że na 67m2 można wszystko tak rozplanować, żeby nie starczyło miejsca na piekarnik (a i zmywarka jakaś taka wąska, wymagająca częstego załadunku).
Z drugiej strony… to pierwszy raz, kiedy zdarza nam się wyjść i nie zamykać drzwi od mieszkania (2 mieszkania na klatce… sąsiada lubimy, ale nie wbijamy do siebie bez uprzedzenia ;) No i ten balkon, który ma coś ze 25m2, a człowiek i tak z zazdrością patrzy na sąsiadów niżej, którzy mają ogródki po 150m2 (aż się prosi, żeby im tam jakiś kamyk wrzucić ;)
Podsumowując… nasze doświadczenia z mieszkaniami były przeróżne, ale zawsze bardzo pouczające. Domami do pracy tak bardzo się nie przejmowaliśmy, choć bawił nas fakt, że pod domem za 4 miliony nie da się zaparkować własnego auta – w garażu też nie, bo jest ten jeden centymetr za wąski… Do tego “załatwienie internetu” potrafi trwać 3 miesiące, a podczas “wprowadzki” można zastać sedes zapchany… gruzem(!?). O sąsiadach, byłych SB-ekach, chyba nie ma co wspominać ;)
Jak w każdej dziedzinie, tak i w tematyce mieszkaniowej doświadczenie bardzo się przydaje. Po latach mieszkania w różnych mieszkaniach wiemy już, na co najbardziej zwracać uwagę i co jest dla nas absolutnie krytyczne (oczywiście na pewno nadal są rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawy, skoro każde mieszkanie potrafiło nas mocno zaskoczyć). Znalezienie mieszkania spełniającego wszystkie warunki jest wg nas całkowicie niewykonalne (zwłaszcza w przypadku produktów mieszkaniopodobnych tworzonych przez dzielnych deweloperów). Dlatego kiedyś trzeba będzie iść na kompromis… i to jest kolejny argument, który odwodzi nas od kupna po aktualnych (wysokich) cenach. W końcu jeśli iść na kompromis, to tylko za cenę, która też jest kompromisowa… ;)
7
Doswiadczenia zdobyte w czasie wynajmowania- bezcenne. Ja w ten sposob wyleczylem sie z kuchni laczonej z salonem i wspolnej lazienki z WC. Czlowiek tez wyrabia sobie zdanie na temat systemow budowania blokow. U mnie na pierwszym miejscu jest cegla (nawet bloki z polowy lat ’90), a wielka plyta chyba by musiala byc rozdawana za darmo zebym sie zdecydowal w niej zamieszkac.