Niedługo odbędzie się kolejna szopka zwana demokratycznymi wyborami. Tym razem poziom absurdu tego wydarzenia będzie wyjątkowo wysoki – przejdzie nam głosować nad składem Parlamentu Europejskiego. Nie bardzo wiadomo, do czego ta organizacja służy… poza oczywiście pobieraniem solidnych diet i innych bonusów. Wszak w momencie, w których przychodzi “co do czego”, spotyka się Angela z Hollande’m, zapraszając czasem Camerona i deliberują, co by tu zrobić, żeby cały ten euro kołchoz nie rozpadł się już tym razem. Jak już coś ustalą, to wszystkie kraje głosują zgodnie, że rozwiązanie jest najlepsze z możliwych, a premier Tusk wraca w glorii i chwale, przywożąc do Warszawy w teczce to najlepsze rozwiązanie, na które nie miał żadnego wpływu. Czasem właśnie ten cały parlament musi to jeszcze “klepnąć”, więc klepie… przy ostrym (i zwykle bardzo uzasadnionym) sprzeciwie Nigel’a Farage’a i spółki (miejmy nadzieję, że w trakcie przyszłej kadencji dołączy do nich nasz JKM). Można oczywiście się spierać, jaki wpływ na decyzje “władz europejskich” mają przywódcy najważniejszych państw, a jaki jest wpływ najbardziej podejrzanej ze wszystkich europejskich organizacji, czyli Komisji Europejskiej (wg niektórych wiernej spadkobierczyni idei IG Farben). Tak, czy inaczej, wpływ Parlamentu Europejskiego na cokolwiek musi być dokładnie zerowy. Po pierwsze dlatego, że wypracowanie jako tako wspólnego (czyli większościowego) stanowiska w dowolnej ważnej kwestii wśród 766 ludzi z przeróżnych miejsc, mających przeróżne, często zupełnie sprzeczne interesy, musi być w praktyce niemożliwe. Po drugie dlatego, że… gdyby Parlament Europejski miał rzeczywiście na coś wpływ, to czy na jego przewodniczącego wybrano by jakiegoś tam byłego premiera jakiejś republiki bananowej na granicach Unii? Skoro już Niemcy i Francuzi zrobili sobie tę unię, to przecież nie po to, żeby rządzili nimi przybysze zza Odry. Jak więc widać, przyjdzie nam głosować zupełnie bez sensu – aż szkoda marnować czas na takie rzeczy. Jedyna motywacja jest chyba taka, że można zagłosować na Korwina, który chce całą tę organizację rozwalić od środka – pewnie mu się nie uda, ale przynajmniej dzięki obecności kogoś z NP posłuchamy nielicznych sensownych wypowiedzi europosłów (z ust innych niż brytyjskie).
Tylko po co ja właściwie o tym piszę? Hmm… jak przed każdymi wyborami, których rezultat jest prawie dokładnie z góry ustalony, trzeba przeprowadzić solidną kampanię wyborczą, aby uzmysłowić obywatelom, jakie są sondaże i na które partie nie warto głosować, bo nie ma sensu – wszak przy tak małym poparciu nasz głos i tak się zmarnuje ;) Podstawą kampanii (oprócz prezentacji sondaży) jest przedstawienie obywatelom kolejnych obietnic gruszek na wierzbie. Skoro nie możemy tego uniknąć, to chcielibyśmy zaproponować kilka swoich pomysłów, dotyczących tematyki mieszkaniowej. Ponieważ one wydają się jako tako sensowne, to wątpię, aby coś takiego pojawiło się w programie dowolnej partii głównego nurtu (cała nadzieja znowu w JKM). Już prędzej usłyszymy z ust Jarka obietnice wybudowania kolejnych 3 milionów mieszkań (może ktoś wie, ile ich wybudował, jak był premierem?), a z ust miłościwie panującego nam premiera obietnice kolejnych rządowych programów, które wesprą banki i deweloperów. Tak, czy inaczej, przedstawimy kilka własnych, bardzo prostych pomysłów na rynek mieszkaniowy do wykorzystania w kampanii – zachęcam polityków dowolnej opcji do korzystania/kopiowania :)
Jak w każdym dobrym programie, zaczniemy od strategii. Strategia jest prosta, bo tylko taka ma szansę zostać zrealizowana, więc najważniejsze cele polityki mieszkaniowej będą tylko dwa:
1. Powiększenie zasobów mieszkaniowych w Polsce.
2. Poprawa jakości zasobów już istniejących.
Skutki owej strategii będą trzy:
1. Poprawa warunków mieszkaniowych Polaków.
2. Większa szansa, że ktoś jednak zostanie w tym kraju, zamiast jechać do Irlandii/UK.
3. Być może polskie kobiety zaczną tu rodzić dzieci, jak już będą miały gdzie mieszkać.
Żeby osiągnąć powyższe cele w ramach przedstawionej strategii, proponujemy kilka prostych rozwiązań – niektóre z nich są wręcz zupełnie “darmowe”, co pokazuje, że albo rząd ma ciekawsze zajęcia od wprowadzenia banalnych usprawnień na rynku mieszkaniowym, albo celowo ich nie wprowadza, bo są one sprzeczne z pewnymi grupami interesów (niech każdy sobie odpowie, który wariant jest bardziej prawdopodobny).
No, to zaczynamy:
1. Zlikwidować ustawę o ochronie lokatorów.
To jest chyba najważniejszy postulat. W większości sensownych krajów problemu mieszkaniowego nie rozwiązuje się poprzez własność, a poprzez tani i bezstresowy (dla wszystkich zainteresowanych stron) wynajem. Żeby dokonać czegoś takiego w Polsce, trzeba skasować absurdalną ustawę o ochronie lokatorów, pamiętającą jeszcze zamierzchłe czasy PRL. Być może podniosłyby się protesty tych, którzy na tej ustawie korzystają (lokatorzy kamienic, których właściciele tylko czekają, żeby się ich pozbyć ;) więc można by wprowadzić proste rozwiązanie przejściowe. Każda nowa umowa najmu byłaby wyłączona spod działania tej ustawy. Trochę podobne rozwiązanie mamy w ustawie o najmie okazjonalnym… ale bardzo niewiele osób z tego korzysta. Wystarczyłoby zezwolić na konstruowanie umów, jakie się tylko ludziom podoba. Na rynku wynajmu nikt nikogo nie zmusza do wynajęcia czyjegoś mieszkania – jeśli obie strony uzgodnią dowolną treść umowy, to dlaczego państwo miałoby w to ingerować? Usunięcie potencjalnych problemów z rozporządzaniem swoją własnością przez właścicieli wynajmujących mieszkania spowodowałoby wzrost tego rynku, a co za tym idzie spadek cen i poprawę standardów. A czyż nie o to właśnie powinno chodzić w polityce mieszkaniowej? Tymczasem teraz ktoś wynajmujący komuś mieszkanie naraża się na całkiem spore ryzyko – niesolidnego lokatora trudno jest się pozbyć, a sprawy o eksmisję to w ogóle jakaś parodia (trzeba zapewnić lokal zastępczy, albo liczyć, że zrobi to gmina, która oczywiście nie ma do tego warunków). Nigdy nie umiałem zrozumieć, dlaczego państwo tak bardzo utrudnia zarządzanie swoją własnością i to jeszcze w interesie lokatorów, którzy na końcu na tym najwięcej tracą (poprzez mniejszą ofertę, wyższe ceny i ogólny niższy standard).
2. Skasować podatek od wynajmu.
Ten punkt jest trochę powiązany z poprzednim. Szacuje się, że jedynie około 2% polskiego społeczeństwa mieszka w wynajmowanych mieszkaniach. Problem z tą statystyką polega na tym, że obejmuje ona jedynie legalnie podpisane umowy (ze zgłoszeniem do urzędu skarbowego). Najpewniej skala wynajmu jest sporo większa i znaczna część tego rynku funkcjonuje w szarej strefie. Dlaczego w tym układzie nie wprowadzić zwolnienia z podatku dochodowego działalności polegającej na wynajmie mieszkań? Budżetu to praktycznie nie uszczupli (bo i tak mało kto taki podatek płaci), a wywoła kilka bardzo pozytywnych (dla społeczeństwa jako całości) efektów:
- praktycznie wszystkie umowy staną się bezpieczniejsze, bo będą legalne
- zmniejszenie biurokracji oraz podatkowych kosztów wynajmu powinno zachęcić właścicieli mieszkań, które teraz stoją puste, do tego, aby je wynająć, co zwiększyłoby pulę mieszkań, przyczyniając się do poprawy standardu oraz spadku cen (przy czym ten spadek wcale nie musiałby oznaczać spadku zysków właścicieli)
- nie trzeba będzie marnować czasu i zasobów na to, aby unikać opodatkowania i można będzie ten czas wykorzystać w jakiś inny, bardziej sensowny sposób (w szczególności na “leżenie bykiem” ;)
Jesteśmy przeciwnikami wysokich podatków, zwłaszcza takich, które utrudniają życie, nie przynosząc praktycznie żadnych korzyści. Skoro celem rządu powinno być dobro obywateli, to dlaczego istnieją podatki, utrudniające funkcjonowanie rynku mieszkaniowego, przynoszące praktycznie zerowe dochody dla budżetu i to jeszcze w sytuacji, w której wg rządu mieszkań brakuje, a mieszkania stoją puste, bo stopień komplikacji przy ich wynajęciu odstrasza właścicieli od tego rodzaju zabawy?
3. Zlikwidować idiotyczny podział na ziemię rolną/budowlaną.
Ziemia budowlana… to jest dopiero dla mnie abstrakcja. Jest sobie kawałek pola i ten kawałek pola może być ziemią rolną, a może być budowlaną. Czasem nie bardzo wiadomo, dlaczego właściwie jest jedną, albo drugą. Czasem da się przekształcić z rolnej na budowlaną i nagle wartość pola rośnie powiedzmy 10-krotnie (a nadal jest to dokładnie to samo pole). To jest nie do pojęcia – po co tworzyć administracyjne ograniczenia, które powodują, że w zależności od decyzji urzędnika (taki skrót myślowy) ta sama rzecz warta jest ileś, albo o wiele więcej? I właściwie dlaczego nie budować na ziemi rolnej? Mało to jej w naszym kraju? Jak się parę hektarów zabuduje, to nie zmniejszy się nagle ilość uprawianych buraków cukrowych, bo o tym i tak decyduje Komisja Europejska ;) A ziemi budowlanej raczej w nadmiarze nie mamy (patrząc po cenach). Skoro ten towar jest chodliwy i pożądany, to dlaczego go nie “wyprodukować” w dużej ilości, usuwając ten głupi podział na ziemię rolną i budowlaną? Poza tym… dlaczego mając hektar pola z ziemniakami miałbym sobie na nim nie postawić 4 domów? W końcu to mój hektar, a 4 domy raczej sąsiadom przeszkadzać nie będą.
Ziemi w Polsce mamy naprawdę bardzo dużo – szkoda, że bardzo duża jej część nie może zostać wykorzystana w sposób, który przyniósłby najwięcej korzyści. Mam nadzieję, że dojdzie kiedyś w tym kraju do sytuacji, w której własność będzie oznaczała prawdziwą własność i w której żaden urzędnik nie będzie decydował, czy na swoim kawałku ziemi można uprawiać ziemniaki, czy może postawić kilka domów.
4. Wymusić uchwalenie planów zagospodarowania przestrzennego oraz usunąć pozwolenia na budowę i inne pierdoły.
Chyba wszyscy się zgodzą, że proces budowlany w Polsce to droga przez mękę. A w końcu postawienie domu nie jest specjalną filozofią, więc tak właśnie mogłoby (powinno) wyglądać. O ile rozumiem, że może nie do końca dobrym jest stawianie czegokolwiek zupełnie gdziekolwiek, o tyle można wymusić opracowanie planów zagospodarowania przestrzennego dla wszystkich terenów (domyślam się, że nie jest to specjalnie skomplikowane, a jeśli nawet jest, to można to z pewnością znacznie uprościć, bo co to za problem narysować mapę z kilkoma kolorami – domy, wieżowce, drogi, lasy itd.?). Gdyby wszędzie były sensowne plany, można by się pozbyć całej reszty pierdół typu pozwolenia na budowę, warunki zabudowy, decyzje środowiskowe i inne głupoty. Skoro plan pozwala stawiać bloki 6-piętrowe albo domy jednorodzinne, to sobie stawiamy, nie pytając nikogo o zgodę, którą i tak byśmy otrzymali (za to z dużym opóźnieniem i z użyciem mnóstwa niepotrzebnych papierów). Po co komplikować rzeczy proste?
5. Zdelegalizować kredyty na zmienny procent oraz na więcej niż 10 lat.
Wielokrotnie już wspominaliśmy, że żadna bańka na rynku nieruchomości (nie tylko mieszkań, ale także i ziemi) nie miałaby miejsca, gdyby nie (chwilowo) niskooprocentowany kredyt, udzielany na wiele lat. Abstrahując już od konsekwencji tego rodzaju produktów dla rynku, samo ich istnienie budzi spore wątpliwości. Skoro bank jest taki sprytny i chce udzielić kredytu na dom/mieszkanie, to dlaczego całe ryzyko spoczywa na kliencie? Dlaczego zabezpieczeniem jest cały majątek kredytobiorcy, a nie tylko mieszkanie (szerzej o tym w punkcie 7)? Dlaczego kredyt ma być na zmienny procent? Skoro (profesjonalny) bank nie potrafi przewidzieć wysokości stóp procentowych w całym okresie spłaty, to dlaczego miałby to przewidzieć przeciętny klient? Dlaczego można zawierać umowy, w których jedna ze stron zobowiązuje się płacić drugiej, ale… nie wiadomo, ile będzie płacić? Tego rodzaju pomysły wyeliminowałbym z polskiego ustawodawstwa – skoro jest umowa, to niech z niej konkretnie wynika, jakie są koszty – pożyczam X, oddaję np. 2X. Tymczasem co to ma być za umowa: “pożyczam X, oddaję nie wiadomo ile”? Z tego wszystkiego wynikałby od razu zakaz udzielania kredytów w walucie obcej (i to nawet zarabiającym w takiej walucie – skoro walutą w Polsce jest PLN, to dlaczego niby na terenie naszego kraju zawierać umowy w walucie innej niż obowiązująca?). Jednocześnie dzięki takim zapisom pozbylibyśmy się kredytów na długie okresy – bardzo wątpię, aby którykolwiek bank zdecydował się udzielić kredytu na stały procent na okres 25, czy 30 lat (co innego na 5, czy 10 – takie oferty mamy już teoretycznie nawet na rynku). Zaciąganie kredytów na okres, który swoją długością przekracza całą dotychczasową perspektywę pamięciową klienta to jest bardzo zły pomysł. Pół biedy, jeśli warunki są jasno określone (stała stopa procentowa, jasno wyliczone koszty). Ale w przypadku kosztów nieokreślonych (zmienna stopa, zmienny kurs) klient staje się praktycznie niewolnikiem systemu. A nie powinny być dopuszczalne umowy, wskutek których ktokolwiek zrzeka się swojej wolności.
6. Zaostrzyć warunki na wkład własny.
Z dalszych postulatów kredytowych (a właściwie to antykredytowych) zasugerowałbym politykom znaczne obostrzenia w zakresie wymaganego wkładu własnego. Skoro ktoś nie zdołał zebrać/zaoszczędzić 5, czy 10% wartości mieszkania, to niestety jest silna obawa, że na takie mieszkanie zwyczajnie go nie stać. Tyle tylko, że 5-10% to zdecydowanie za mało. 20% wydaje się być absolutnym minimum (do tego poniekąd zmierza rekomendacja SIII) – wymagany wkład własny ma wiele pozytywnych konsekwencji (i trudno powiedzieć, czy ma jakąkolwiek negatywną):
- unikamy przekredytowania obywateli – jeśli ktoś już wie, ile potrzeba wysiłku, aby uzbierać kwotę powiedzmy 1/3 ceny mieszkania, to raczej nie będzie lekką ręką zaciągał kredytów na absurdalne kwoty. Wielu ludzi podchodzi do życia bardzo optymistycznie (czasem lepszym określeniem byłoby “bezmyślnie”), więc przygotowanie w postaci konieczności pooszczędzania przez nieco dłuższy czas wielu osobom wyszłoby na dobre (w trakcie takiego oszczędzania zauważa się pewne sytuacje/wydarzenia, o których istnieniu nie miało się wcześniej pojęcia)
- zwiększamy bezpieczeństwo całego systemu – obowiązek w miarę wysokiego wkładu własnego zabezpieczałby cały system bankowy przed skutkami bańki kredytowej. Ponieważ pożyczane kwoty byłyby sporo niższe niż wartość mieszkania, to w przypadku problemów ze spłatą sprzedaż mieszkania powinna w znakomitej większości przypadków wystarczyć na spłatę kredytu (stratę w postaci “utraconego” wkładu własnego ponosi klient). Dzięki temu do ratowania banków nie musieliby dokładać się zupełnie “niewinni” podatnicy (patrz USA, Hiszpania, czy Irlandia)
- nie pozwalamy na łatwe rozwinięcie się bańki kredytowej w czasach niskich stóp procentowych – wymaganie na wysoki wkład własny bardzo utrudnia szybki wzrost bańki kredytowej (a co za tym idzie utrudnia szybki, nieuzasadniony wzrost cen). Praktycznie każda bańka na rynku mieszkaniowym brała się z łatwo dostępnego kredytu – gdyby wymagany wkład własny był w miarę wysoki (np. 1/3 ceny mieszkania), to nawet w przypadku pojawienia się taniego, łatwo dostępnego kredytu, klienci i tak musieliby mieć oszczędności na kupno mieszkania, więc nie mogliby się na te mieszkania “rzucić”, z użyciem wyłącznie kredytu. Pożyczone pieniądze wydaje się dużo łatwiej niż własne, dlatego wysoki wkład własny miałby szansę ostudzić zapał tych, których zapał powinien zostać ostudzony
7. Zabezpieczeniem kredytu powinno być tylko mieszkanie.
Ostatni z postulatów związanych z kredytami to ten, wg którego zabezpieczeniem spłaty udzielanego kredytu mieszkaniowego powinno być samo mieszkanie i nic więcej. Skoro bank chce udzielić kredytu, to ryzyko powinno być rozłożone w miarę symetrycznie na obie strony. Klient i tak ryzykuje sporo – ryzykuje tym, że w dowolnym momencie spłaty może stracić mieszkanie. Tymczasem ryzyko banku jest znacznie mniejsze – jeśli klient przestanie spłacać, zabierzemy mu mieszkanie. Ale jeśli to nie wystarczy, będziemy go “ścigać” do końca życia. Nie wydaje się, żeby był to uczciwy układ, dlatego politycy, którzy chcieliby działać na rzecz dobra obywateli, mogliby taki postulat włączyć do swojego programu. W końcu to wydaje się być wręcz oczywiste – pożyczamy pieniądze na mieszkanie, więc mieszkanie jest zabezpieczeniem spłaty (co ciekawe, sporo Polaków uważa, że tak właśnie jest). Bank ma znacznie większe szanse prawidłowo ocenić wartość mieszkania niż przeciętny klient, więc przerzucenie na niego części ryzyka związanego ze spadkiem wartości mieszkania wydaje się być czynnikiem znakomicie zwiększającym bezpieczeństwo całego systemu.
Podsumowując wszystkie postulaty kredytowe – nie jest normalne, że pozwala się podpisywać umowy o nieokreślonych podstawowych parametrach, takich chociażby jak całkowity koszt kredytu. Nie jest normalne, że można w praktyce zrzec się swojej wolności na rzecz banku. Nie jest też normalne, że przy tak niekorzystnych dla klienta warunkach to właśnie on ponosi całe ryzyko w przypadku wystąpienia problemów ze spłatą. Umowy powinny być w miarę symetryczne, jeśli chodzi o rozkład korzyści/ryzyka i zadaniem dobrego rządu jest to właśnie zapewnić. Ciekawe, że nikt czegoś takiego w programie nie ma (albo ja o tym nie wiem).
8. Skasować VAT na materiały budowlane.
Podobno w Polsce brakuje mieszkań (my mamy na ten temat inne zdanie, ale większość polityków twierdzi, że tak właśnie jest). Skoro tak niby jest, to dlaczego utrudnia się budowanie poprzez wysokie podatki? Przed wejściem do UE część materiałów budowlanych była obłożona niższą stawką podatku VAT (później można było wystąpić o zwrot różnicy). Dlaczego w ogóle takie materiały są obłożone VAT’em? Nie prościej byłoby go zlikwidować i wpłynąć na zmniejszenie kosztów produkcji? W końcu priorytetem rządu powinno być dobro obywateli, a nie wpływy z podatków ;) Inna sprawa, że nawet nie wiadomo, czy likwidacja VATu w budownictwie rzeczywiście zmniejszyłaby wpływy budżetowe w dłuższym okresie. Obniżenie kosztów produkcji sprawiłoby, że ludziom zostałoby więcej pieniędzy do wykorzystania na coś bardziej sensownego niż płacenie podatków – być może nawet dzięki temu sumaryczna wartość płaconych podatków stałaby się większa (za to ludzie mieliby więcej innych dóbr i usług). A jeśli nawet by tak nie było, to można przecież proporcjonalnie zmniejszyć wydatki budżetowe… np. na Mdm (o czym dalej), czy inne, równie szkodliwe programy. W końcu oddawanie państwu 23% od wartości wyprodukowanej cegły (w tym jednym tylko podatku) wydaje się być stawką “dosyć” wygórowaną (wszak jaka była pomoc państwa w produkcji cegły?).
9. Skasować Mdm i program mieszkań na wynajem.
Wszystkie rządowe programy “pomocowe” wprowadzają tylko niepotrzebne komplikacje na rynku. Zamiast “pomagać” bankom i deweloperom o wiele lepiej byłoby pomóc ludziom, poprzez niezabieranie im pieniędzy w podatkach na tak absurdalne pomysły jak Mdm, czy Rns. Jak już pisaliśmy wielokrotnie, najpierw zabiera się biednym, żeby na końcu dać bogatym (banki, deweloperzy) pod płaszczykiem pomocy średnim (klientom). Po drodze oczywiście trzeba to jeszcze wszystko zorganizować, co generuje dalsze koszty i komplikacje. Jednym słowem absurd – rząd decyduje, że tym trzeba zabrać, aby dać innym. Tymczasem ludzie sami o wiele lepiej przeprowadziliby tego rodzaju dystrybucję – daliby coś innym, gdyby to leżało w interesie wszystkich. Działanie państwa tego niestety nie zapewnia, więc państwo powinno trzymać się od tego tematu z daleka.
10. Zakazać sprzedaży dziury w ziemi.
Zawsze mi się zdawało, że kupno/sprzedaż polega na tym, że daje się jedną rzecz (często to są pieniądze) i dostaję się w zamian inną. Tymczasem na rynku mieszkaniowym mamy zjawisko (na szczęście stopniowo zanikające) handlu obietnicami. Możemy sobie u dewelopera kupić obietnicę wybudowania domu/mieszkania. Nie byłoby może w tym niczego specjalnie dziwnego, gdyby nie fakt, że cena za taką obietnicę jest praktycznie taka sama, jak cena prawdziwego mieszkania, tymczasem powinna raczej być ceną zbliżoną do wartości obietnicy (którą to akurat dość trudno oszacować). Nigdy nie zrozumiem, jak można kupować od kogoś obietnicę za kilkaset tysięcy złotych. Nie rozumiem też, jakim cudem można kupić coś, co nie istnieje i prawo na to pozwala. Jesteśmy zwolennikami prostych rozwiązań – masz towar, możesz go sprzedać. Nie masz towaru, to najpierw go wyprodukuj, a potem dopiero sprzedawaj. Część osób powie, że w tym układzie produkcja mieszkań się zmniejszy, albo koszty wzrosną – tyle, że sposobów na zwiększenie produkcji jest sporo (np. poprzez zmniejszenie podatków), a koszty… i tak ponosi je klient, i tak, więc co za różnica w którym momencie (a lepiej chyba jednak po zbudowaniu mieszkania niż przed).
11. A może kataster?
Jak już wspominaliśmy, jesteśmy przeciwnikami wysokich podatków. Jesteśmy też wielkimi przeciwnikami nowych podatków. Jednak podatek katastralny (nad którym rząd zapewnia, że nie pracuje ;) miałby sporo zalet. Ale tylko wtedy, gdyby zastąpił on inne podatki, które są wybitnie bezsensowne (np. podatek dochodowy), a nie jako nowy podatek, obok już istniejących (który to wariant w polskich warunkach jest o wiele bardziej prawdopodobny). Potencjalnie moglibyśmy nawet pójść dalej i wprowadzić podatek katastralny w miejsce wszystkich innych podatków – mielibyśmy tylko jeden prosty mechanizm płacenia państwu – poprzez procent od posiadanych nieruchomości (zarówno mieszkaniowych, jak i biznesowych/handlowych oraz gruntowych). Jakoś tak się dziwnie przyjęło, że za naturalny uznaje się stan, w którym bogatsi płacą większe (bezwzględnie, a czasem nawet i względnie) podatki niż biedniejsi. Z praktyczną realizacją tej idei bywa dosyć różnie, bo bogaci (jak zresztą wszyscy inni) niespecjalnie chętnie podatki płacą. Jednak w przeciwieństwie do biednych mają oni pewne możliwości “optymalizacji podatkowej”. Ostateczny skutek jest taki, że najczęściej bogaci płacą (procentowo) niższe podatki niż biedni (nie będziemy się spierać, czy to jest dobrze, czy niedobrze). A że ostatecznie wszyscy w sumie muszą ileś tych podatków zapłacić, to można by cały system mocno uprościć. Skoro całe społeczeństwo musi zapłacić X podatków, to może lepiej byłoby, gdyby to był jeden prosty podatek, np. katastralny, zamiast miliona aktualnie pobieranych podatków. Ponieważ łatwo jest stwierdzić, kto jest właścicielem nieruchomości, to trudno byłoby takiego podatku unikać. Najczęściej byłoby też tak, że bogatsi (posiadacze droższych nieruchomości) płaciliby (bezwzględnie) więcej niż biedniejsi (posiadacze tańszych nieruchomości lub ci, którzy żadnej nieruchomości nie posiadają). System pobierania byłby banalny i nie trzeba by żadnego urzędu skarbowego i setek ustaw na temat różnych podatków. Oszczędności na pobieraniu i na całym procesie “księgowym” byłyby gigantyczne. Dodatkowo każdy z obywateli miałby pełną świadomość, ile tak naprawdę kosztuje go państwo (co już samo w sobie każe sądzić, że żadne państwo na takie rozwiązanie się nie zdecyduje ;) Jak widać, korzyści byłoby sporo, nie wspominając już o podstawowych zaletach(?) podatku katastralnego (szybkie wprowadzenie do obrotu nieużywanych nieruchomości, czy całkiem skuteczny sposób na opodatkowanie szarej strefy).
Oczywiście ten prosty pomysł nigdy nie wejdzie w życie – po pierwsze dlatego, że nie wiadomo, jakie tak naprawdę byłyby jego skutki. Po drugie dlatego, że rząd nie lubi ograniczać biurokracji, bo wtedy zaczyna on odgrywać mniejszą rolę w życiu społecznym, a władza przecież… lubi mieć władzę ;) Po trzecie dlatego, że ogromna rzesza urzędników przestałaby być potrzebna (a wraz z nimi spora grupa kierowników, dyrektorów i innych stanowisk, które służą tylko do sowitego wynagradzania kolegów partyjnych). I wreszcie po czwarte dlatego, że obywatele zobaczyliby, że płacą na utrzymanie państwa ponad połowę swoich dochodów. A wtedy władza musiałaby ograniczyć wydatki… co w dzisiejszym świecie jest nie do pomyślenia ;)
Podsumowując… z okazji zbliżających się pseudo wyborów przedstawiliśmy kilka postulatów z okolic rynku mieszkaniowego, które dowolna partia może włączyć do swojego programu nawet bez podawania źródła ;) Oczywiście bardzo wątpimy, że którakolwiek (poza NP Koriwna;) to uczyni, bo 25 lat rządów “wolnościowych” w tym kraju utwierdziło nas w przekonaniu, że dobro obywateli nie było (delikatnie mówiąc) priorytetem żadnej z dotychczasowych ekip rządzących. Zamiast całkiem sensownych pomysłów na poprawę polskich warunków mieszkaniowych mamy pseudo działania typu Mdm, Rns, czy fundusz mieszkań na wynajem, wsparte wyjątkowymi absurdami typu bonifikaty na wykup mieszkań wojskowych:
http://www.bankier.pl/wiadomosc/Sejm-zwiekszyl-bonifikaty-na-mieszkania-dla-zolnierzy-3108975.html
Ciekawe, czy w ramach tej bonifikaty można kupić mieszkania na Białołęce, które w 2008 roku kupowała Wojskowa Agencja Mieszkaniowa za 7.9 tys. PLN/m2 ;)
PS. ZNIECHĘCAM do komentowania jako “Anonimowy”, bo utrudnia to dyskusję i zmniejsza czytelność komentarzy. Jeśli ktoś nie chce zakładać konta (np. Google), to polecam korzystać z opcji “Nazwa/adres url” – komentarzy anonimowych na razie nie wyłączę, bo wyłączyłoby to także tę opcję. Jeśli jednak komentarze anonimowe będą się nadal pojawiały w dużej ilości, to będę zmuszony to uczynić i jedynym sposobem na wstawienie komentarza będzie utworzenie stosownego konta.
hm… zastanawiam się dlaczego sam nie startujesz do Parlamentu Europejskiego? . Masz spore grono fanów na tym blogu;-)
Wiem że jesteś a-polityczny. No ale za te kilka milionów które być wpadło do twojej kieszeni mógłbyś wybudować kilka mieszkań dla ubogi rodaków. Wiem że to nie uleczy rynku mieszkaniowego – ale zawsze światełko w tunelu.